ANNDYCJA

ZANURZONA W (POP)KULTURZE

Ahoj, przygodo życia, czyli o serialu Nasza bandera znaczy śmierć

Do wczoraj Taika Waititi kojarzył mi się wyłącznie z oskarowym filmem Jojo Rabbit. Wiedziałam o nim, że jest Nowozelandczykiem, aktorem, scenarzystą, reżyserem i producentem, co czyni z niego właściwie jednoosobową ekipę filmową. Wiedziałam też, że jest utalentowany, że stworzył jakiś serial o wampirach (patrz w postscriptum pod wpisem) i że właśnie na HBO Max zadebiutował jego nowy serial o piratach. Widząc, że odcinki sięgają góra trzydziestu minut i że będzie to pozycja raczej rozrywkowa, postanowiłam się z nim zapoznać. Po wciągnięciu dziesięciu odcinków jednego dnia, mam jedno pytanie: dlaczego tak późno?!

To, czego możecie o mnie nie wiedzieć, to fakt, że kilkanaście lat wstecz miałam dość dużą fazę na piratów. Sprawdzałam ich życiorysy (większość niezbyt rozbudowanych), nazwiska, ciekawostki. Nigdy nie zostałam zagorzałą fanką filmów o Piratach z Karaibów, ale rzeczywistych grabieżców statków i owszem. Teraz, po obejrzeniu Our Flag Means Death, bo taki jest oryginalny tytuł serialu, czuję narastający powrót tej fazy.

By nieco przybliżyć koncept – Stede Bonnet – postać prawdziwa – wysoko urodzony szlachcic, mąż i ojciec dwojga dzieci, postanawia porzucić dotychczasowe życie i zostać prawdziwym piratem. Kryzys wieku średniego, powiecie. Jak dla mnie jest to chęć przeżycia prawdziwej przygody, ale o tym zaraz. Stede kompletuje załogę składającą się z sympatycznych, choć dziwacznych osób i rusza w morze, chociaż jego doświadczenie jako pirata jest żadne. I mimo że statek Stede’a jest jakby luksusowy – biblioteka, garderoba, ukryte przejścia, te sprawy – jego marynarze planują bunt. Zanim jednak do buntu dojdzie, Stede poznaje mit i legendę, samego Czarnobrodego, pirata, o którym powiadają, że jest tak okrutny, że przeraża nawet swoich ludzi.

Mówiąc szczerze, początek Our Flag Means Death mnie nie wciągnął. Spodziewałam się serii niepowiązanych ze sobą skeczy o zabawnych piratach i po trzech odcinkach poważnie zastanawiałam się, czy nie porzucić serialu na amen. Jednak w czwartym odcinku wraz z wejściem na pokład Czarnobrodego rozpoczyna się prawdziwa fabuła. Jakże się cieszę, że nie zrezygnowałam z oglądania, bo nie przeżyłabym wtedy jednego z największych zachwytów w ostatnim czasie tuż za Heartstopperem. Tak naprawdę Nasza bandera znaczy śmierć wyciągnęła mnie z emocjonalnego limbo, w którym tkwiłam, czekając na powrót Heartstoppera. I chwała jej za to. Relacja pomiędzy Stedem a Czarnobrodym (w tej roli sam Taika Waititi) jest tak urocza, pluszowa i wciągająca, że podczas oglądania wydawałam z siebie rozczulone piski. Jeśli ktoś by mnie spytał, nigdy nie pomyślałabym o romantycznej komedii z udziałem dwóch piratów, ale teraz wiem, że była to rzecz jakiej w swoim życiu potrzebowałam. Najważniejsze jest to, że ten serial nie oszukuje widza i nie zwodzi go na manowce. Jest właśnie tym, czym jest naprawdę – historią miłosną dwóch chodzących przeciwieństw, które są dla siebie jak połówki pomarańczy. Do tego na drugim planie wydarzają się równie cudowne historie, w których dowodem miłości jest wystruganie drewnianego palca albo pozwolenie na wybranie własnej drogi życiowej, w której dana osoba może być prawdziwie szczęśliwa.

Our Flag Means Death nie jest serialem wyłącznie komediowym – obok kosmicznego absurdu mamy tu flashbacki pokazujące dlaczego nasze postaci są jakie są i skąd czerpią doświadczenia życiowe. Piraci nie tylko śmieszą, ale też cierpią, a widz dzieli z nimi każdą emocję. Russell T Davies, twórca nowej ery Doktora Who, powiedział kiedyś bardzo ważne zdanie: Pozwól draniom być uroczy, pozwól bohaterom na słabość. Dopiero wtedy ożyją. Mam wrażenie, że Taika Waititi powiesił ten cytat na ścianie i często na niego spoglądał, pisząc scenariusz. Bo tak właśnie reagujemy na przeżycia stworzonych przez niego postaci.

Jeszcze słowo o aktorstwie –  Rhys Darby jako Stede Bonnet wypada cudownie – jest delikatny, wrażliwy, ma przesadnie pozytywne nastawienie do świata, ale jednocześnie chowa w sobie sekrety i traumy. Waititi w roli Czarnobrodego to mistrzostwo samo w sobie – jego fascynacja Bonnetem jest niemal namacalna, a jednocześnie w ostatnich odcinkach zmaga się ze swoją podwójną naturą i do końca nie wiemy, która zwycięży (w ogóle sezon pierwszy kończy się skandalicznym cliffhangerem i gdzie jest więcej. Ja chcę więcej). Nie gorzej wypadają aktorzy, którzy wcielają się w całą zgraję piratów. Nie ma chyba osoby w załodze Bonneta, której bym nie polubiła. Wszyscy są charakterystyczni i wszyscy potrafią skraść serce, chociaż każdy za co innego. Jeśli chodzi o antagonistów, to Con O’Neill jako Izzy przyćmił nawet Rory’ego Kinneara, grającego brytyjskiego oficera i bardzo chciałabym zobaczyć co dalej stanie się z jego bohaterem. Jeszcze na koniec muszę wspomnieć o postaci Jima, czyli zbiegłej kobiecie w męskim przebraniu (Anne Bonny, anyone?). Jima gra Vico Ortez, aktywista i drag king z Puerto Rico. Nawet nie wiecie, jak się cieszę widząc kolejną reprezentację w kolejnym serialu. Bo Jim też kreowany jest na postać niebinarną.

Nasza bandera znaczy śmierć to opowieść nie tylko o miłości (chociaż głównie o niej). To również historia o pogoni za marzeniami, o odkrywaniu własnej tożsamości i radzeniu sobie z trudnymi przeżyciami z przeszłości, o akceptacji samego siebie i walce ze stereotypami, w ramy których inni nas wtłaczają. A jednocześnie to taki serial, jakiego potrzebujemy na trudne chwile – rozgrzewający, pocieszający i zachęcający widza, żeby udał się na przygodę życia niczym Stede Bonnet.

PS1: Ten serial o wampirach to Co robimy w ukryciu. Ogląda się i płacze ze śmiechu. Będzie wpis, a Taika Waititi wyrasta powoli na mojego ulubionego reżysera.

PS2: Wiem, że powtarzam się w swoich opiniach, ale ostatnio mam to szczęście trafiać na produkcje, które oferują mi wszystko czego pragnę od popkultury – dobro, miłość i szczyptę eskapizmu. Cytując Hamiltona Look around, look around at how happy we are to be alive right now.

Dodaj komentarz

Design a site like this with WordPress.com
Rozpocznij